Cud pamięci, czyli … czas nieubłagany

Sobota, 20 grudnia 2025 roku

 

Znowu minęła jakaś część naszego życia od ostatniego mojego wpisu. Było to dawno, a tak naprawdę – zupełnie niedawno. Czas jest subiektywnie względny…

Jesteśmy zabiegani, zapędzeni niczym Alicja z „Alicji w Krainie Czarów”. Biegniemy szybko i długo. I dobiegamy, przeważnie gdzie indziej. Gdzie indziej niż byśmy chcieli. A czasem nawet zostajemy w tym samym miejscu. Czytając Carrolla Lewisa dowiadujemy się, że Czas to jest Ktoś. Ważny i wysoki. Czasem nawet najwyższy. Mamy takie powiedzenie „najwyższy czas”. Ale jest też delikatny, nawet wrażliwy na swoim punkcie. Łatwo przecież „czas stracić”.

Zmarły niedawno Stanisław Sojka, piosenkarz, muzyk a trochę i filozof, swe utwory komponował  z niezwykłym przesłaniem. W „Cudzie niepamięci” mówi, że z każdej życiowej nocy, budzi się nowy dzień. Co było wczoraj niech odejdzie w cień…”. Czyli, że nie ma co rozpamiętywać tego co było, najważniejsze jest to co dziś. W tym pomaga ten „cud niepamięci”, bo daje nadzieję, że z każdego upadku można się podnieść i zacząć od nowa…

Czas jest również „nieubłagany”. Ja dzisiaj chciałabym opowiedzieć o „cudzie pamięci”.

Olafur Arnalds – Happiness Does Not Wait (Original Mix).mp3     (Szczęście nie czeka)

Któregoś słonecznego, październikowego dnia, po przedpołudniowej wizycie u stomatologa, postanowiłam wybrać się na spacer do Parku, tak pięknego o tej porze roku. Park, wpisany obecnie do rejestru zabytków, został zaprojektowany w okresie dwudziestolecia międzywojennego przez Franciszka Szaniora, znanego polskiego ogrodnika. Z Parkiem tym związana byłam bardzo blisko przez 8 lat – czyli okres całej podstawówki. To jego alejkami przez 6 dni w tygodniu wędrowałam do  szkoły i z powrotem do domu. Na przeciw Parku, po drugiej stronie ulicy, rozpościerała się targowica czyli plac targowy. Odkąd pamiętam, na skrzyżowaniu ulicy przy której mieszkałam, z ulicą główną przecinającą moje Miasto i ulicą obok Parku właśnie, znajdował się Sklep. Ale pierwsze kadry wspomnień tego miejsca, to nie te związane z obowiązkiem szkolnym, ale jeszcze wcześniejsze, kiedy jako mała dziewczynka, przychodziłam tutaj z moją Babcią Agnieszką. Oboje moi Rodzice pracowali, a mną i o trzy lata starszym bratem zajmowała się właśnie Babcia. W okresie letnim, raz w tygodniu, w piątek, Babcia zabierała mnie na targowisko.

Czego tam nie było! Pomiędzy furmankami zaprzężonymi w konie, różnego rodzaju zwierzakami i ptakami w klatkach, beczkami z kiszonymi ogórkami, skrzynkami z warzywami i owocami, Babcia szukała dobrego „wiejskiego” masła, „wiejskiego” białego sera oraz świeżych jajek. Nie podobało mi się tam. Nie podobał mi się zapach panujący dookoła, zgiełk i tłok, ani to, że musiałam trzymać się babcinej spódnicy, by się nie zgubić.

Ale wystarczyło opuścić targowisko i już czekał na nas … Sklep.

Stał „na skrzyżowaniu czterech dróg, wiodących w cztery świata strony”, i wyglądem wcale nie przypominał tego dzisiejszego. Był to posadowiony na podmurówce, szaro otynkowany sześcian ze ściętym jednym rogiem, w którym zamontowano drzwi. Do drzwi wiodło kilka stopni schodów. Sklep nie był urodziwy, ale był funkcjonalny. Należał do sieci PSS „Zorza” (Powszechna Spółdzielnia Spożywców „Zorza”), i potocznie nazywany był Spółdzielnią. Można było w nim kupić WSZYSTKO! A przynajmniej mnie, maleńkiej dziewczynce tak się wówczas wydawało. Pachniał świeżymi „dziabanymi” bułkami i bochnami wypieczonego chleba. Bywało, że jak się spóźniłyśmy, to pozostawał po nich już tylko zapach. Sklep pachniał jeszcze czymś, czymś nieuchwytnym, czego brak w dzisiejszych „wielkopowierzchniowych obiektach handlowych” z ich marketingiem zapachowym z dyfuzorów…

W Spółdzielni, Pani Ekspedientka w białym fartuchu i z obowiązkowym paskiem białej, koronkowej wstążeczki (przypiętej dwoma wsuwkami do natapirowanych włosów), obsługiwała klientelę z pobliskich domów oraz tych spieszących na targ lub już powracających – tak jak my. Lubiłam jak przed nami było kilku kupujących, mogłam wtedy spokojnie obserwować co też ludzie kupują. Na przykład mleko, bo w naszym domu mleko kupowało się „prosto od krowy”, po sąsiedzku. Dużo rzeczy można było wtedy kupić po sąsiedzku…

Sprzedawczyni otwierała stojącą z boku lady wielką metalową bańkę (zwaną też konwią lub kanką, która była zazwyczaj wykonana ze stali ocynkowanej lub nierdzewnej), i aluminiowym czerpakiem na długiej rączce nalewała mleko do małych baniek, butelek czy słoi przynoszonych przez kupujących. Mleko wtedy było tylko pasteryzowane, co zabijało większość szkodliwych bakterii ale zachowywało część pożytecznych bakterii mlekowych, co pozwalało zrobić z niego mleko zsiadłe a nawet serek! Butelki zamykało się własnym plastikowym kapslem. Tak było na obrzeżach miasta i w małych miejscowościach. Później nie trzeba już było nosić własnych naczyń, bo mleko do sklepów dostarczano w szklanych butelkach wielokrotnego użytku. Butelka była zamknięta mocną folią aluminiową, tak zwanym „sreberkiem”. Sreberkiem złotym – mleko tłuste, a sreberkiem srebrnym – mleko chude. A jeszcze później można było kupować mleko w woreczku foliowym. O zupełnie mi nieznanym, innym niż spożywcze zastosowaniu mleka w woreczkach, dowiedziałam się dużo później, będąc w odwiedzinach u mojego brata w akademiku w Gliwicach. Tam, wyrzucane z okien na piętrze, po zetknięciu z płytami chodnikowymi wybuchały, oblewając swoją mleczną zawartością niczego nie spodziewających się przechodniów. Takie to były głupie żarty niedojrzałych młodych ludzi…

W Spółdzielni można też było kupić butelkowaną śmietanę, jajka, cukier, mąkę czy sól. Z fascynacją popatrywałam na kontuar, gdzie stały kilkukilogramowe kostki solonego masła, smalcu oraz wyjętej wcześniej z drewnianej skrzynki brunatnej marmolady wieloowocowej. Marmolada, mimo że różnie o jej składzie mówiono – podobno przy produkcji dodawano buraków ćwikłowych – zawierała bardzo dużo witamin. Dobrze odparowana, sztywna od pektyn wspierających trawienie, była zdrowa, bo wyprodukowana z owoców nie zawierających pestycydów czy antybiotyków pochodzących z nawozów. Doceniam to dopiero dzisiaj, kiedy przed kupnem czegokolwiek, studiuję skład wypisany mikroskopijną czcionką. Ale kto wtedy o tym myślał?

Marmoladę, smalec i masło sklepowa odcinała od bloku wielkim nożem, zsuwała na trzymany w dłoni papier i kładła na szklany talerz wagi szalkowej. Ciężar do jednego kilograma pokazywała strzałka, wychylając się w prawo na podziałce, cięższe produkty były odważane za pomocą kilogramowych odważników, stawiając je na okrągłej, metalowej, przyniszczonej szalce. Ta, na której kładziono towary, wykonana z grubego szkła, miała kształt kwadratu i była nieco większa. U nas w domu też była waga, ale inna. Obie szalki były jednakowe i przypominały niewielkie talerze z podwiniętymi brzegami. Komplet z wagą stanowiły odważniki metalowe (pół, jedno i dwukilogramowe) oraz małe, ceramiczne, zebrane w drewnianym stojaczku: dwudziesto-, dziesięcio-, pięcio-, dwu-, jedno- i pół dekagramowe. Lubiłam się nimi bawić w ważenie różnych przedmiotów.

Obok wagi leżał przygotowany zawczasu papier do pakowania towarów. Kiedy go zabrakło, Pani Sklepowa cięła nożem duży arkusz na mniejsze kawałki. Papier bywał grubszy i sztywniejszy, z widocznymi włókienkami, czasem cieńszy, niekiedy lekko połyskiwał, a na zewnętrznej stronie miał jakiś delikatny nadruk. I choć zawsze był w odcieniu brązu, nie wiedzieć czemu nazywano go szarym. Po zapakowaniu towaru następowało liczenie wartości zakupu. Licząc na papierze, należało przemnożyć wagę przez cenę za kilogram. Jeśli zakupów było więcej, Sklepowa ich wartości spisywała jedna pod drugą, na końcu dodając je do siebie. Czasami używała liczydeł. Nierzadko zdarzało się, że robiła błąd w rachunku, co można było sprawdzić, gdy kupiony artykuł owinęła w papier z wyliczeniem.

Na podłodze przy drzwiach sklepu stały drewniane skrzynki. Szklane butelki (białe, zielone lub brązowe), z ceramicznym kapslem umocowanym na drucianym mechanizmie, skrywały cudowną pokusę – czerwoną, żółtą oraz białą, moją ulubioną, oranżadę. Wszystkie miały chyba jednakowy smak, ale było to nieważne. Obok stało piwo ale w większych butelkach, i tylko w brązowych lub zielonych. A na regale, w wąskiej butelce, stał jeszcze niezwykle smaczny sok Płynny Owoc. Ale Babcia kupowała przeważnie paczkę kawy zbożowej, herbatę i podpiwek.

Podpiwek był napojem łatwym do przygotowania i nie wymagał luksusowych składników – tylko ekstrakt zbożowy, woda, drożdże i cukier. Stanowił tani, orzeźwiający zamiennik dużo droższych soków czy oranżady. Babcia przygotowywała go w wielkim garnku, a potem rozlewała do szklanych butelek po piwie czy oranżadzie. Zamknięte butelki stawiała w chłodnej piwnicy, aby napój dojrzewał powoli, „gazując się” naturalnie. Niekiedy słychać było charakterystyczne wybuchy metalowych zamknięć. Mocniejsze powodowały nawet rozsadzenie butelki! Z czasem koło wagi sklepowej stanął pojemnik z nabojami. Nie, nie do broni, tylko do syfonów do wody gazowanej. Takich dzisiejszych saturatorów…

W Sklepie tym były też oczywiście SŁODYCZE. Będąc już uczennicą pobliskiej szkoły, przychodziłam tutaj aby spełnić marzenie o różnych cukierkach w szeleszczących papierkach lub złotkach. Były zapakowane jeszcze w fabryce do małych celofanowych torebek albo sprzedawane na wagę wprost z przeszklonych półek. Za parę groszy można było kupić czerwone lizaki w kształcie zwierząt: koguta albo konia, a potem znacznie droższe, okrągłe z kolorowym kwiatkiem w środku. Szczytem wykwintu była kupowana przez Mamę paczkowana Mieszanka Wedlowska. Wyjadałam najpierw Pierroty i Bajeczne.

Były też kolorowe Landrynki w dużych słojach. Każdy kolor miał inny smak. Najbardziej lubiłam białe Migdałki. W kolejnych słojach zieleniły się Miętusy i pęczniały wspaniałe, nasączone alkoholem Kukułki. W gablotkach kolorowymi papierkami przyciągały wzrok zwyczajne cukierki owocowe z wieloowocową marmoladką w środku, ciągnące się Krówki, Raczki i Irysy, także te z sezamem. A rulony Dropsów? To wszystko czekało na mnie!

Na ladzie leżał dyżurny Blok Czekoladowy, czyli dość twarda masa kakaowa z zatopionymi w niej kawałkami herbatników i okruchami orzechów. Zwany był też Łomem Czekoladowym. Owinięty woskowanym papierem, wielki i twardy jak skała. Jasne plamki ciasteczek kusiły dziecinne paluszki, aby dotknąć, wydłubać lub przynajmniej skubnąć rożek słodkości. Ale Babcia była nieugięta. Z następnego bloku leżącego za masłem i smalcem kupowała kawał białego Ceresu (to rodzaj utwardzonego tłuszczu roślinnego), na którym smażyła pączki lub faworki. Jeśli miała akurat mleko w proszku, kakao i kawę Inkę, to robiła swój własny łom. Babcia umiała robić niezliczone ilości smacznych rzeczy…

Leżały też mniejsze bloczki (chyba kilogramowe) kolorowej, sztywnej galaretki. Warstwami ułożone kolory i smaki: czerwona – wiśniowa lub malinowa, potem biała, tęga pianka migdałowa, żółta- cytrynowa, znowu biała warstwa i ostatnia warstwa galaretki – zielona, agrestowa. Pani Ekspedientka tym samym rzeźnickim nożem odkrawała gruby plaster i pakowała w szary papier. Czasami można było kupić mniejsze kawałki, zapakowane w celofan, albo okrągłe pudełeczka z „szybką”, pełne obtoczonych w cukrze różnokolorowych półksiężyców. Tutaj były jeszcze inne smaki: pomarańczowy i jabłkowy, o nieokreślonym kolorze. Czasami można było kupić kawałek chałwy. Była dość dostępna, a jej popularność wynikała zarówno z lokalnych produkcji, jak i z łatwego dostępu do tanich wyrobów importowanych, zwłaszcza zza wschodniej granicy. W późnych latach 60-tych mogła nie być z sezamu tylko z nasion słonecznika, ale i tak smakowała.

Sklep oferował również ciastka. Od skromnych Petit Beurre’ów przez andruty – wafle przekładane nadzieniem cytrynowym lub kakaowym. Były też niemiłosiernie oblepiające zęby pierniki Katarzynki i te w kształcie serca, oblewane czekoladą, które lubiłam najbardziej. W  celofanowych torebkach połyskiwały precelki i obwarzanki oraz preparowany „dmuchany” ryż. Wreszcie można tu było kupić cudownie szczypiący w język specyfik, zwany oranżadą w proszku. Tak, dla dzieciaków przechodzących obok dwa razy w ciągu dnia, Sklep był jedną wielką pokusą!

Moim marzeniem wtedy, było pracować tak właśnie – za ladą sklepową.

Potem, gdy między Parkiem a Główną Ulicą wybudowano nowoczesne bloki, budynek starej Spółdzielni rozebrano i wybudowano pawilon. Jeszcze później przestałam mieszkać przy ulicy ze „skrzyżowania czterech dróg”. Spotkania ze Sklepem stały się rzadkie, mimo że często odwiedzałam Rodziców. Od 2005 roku nie miałam już do kogo jeździć…

A Sklep?

Niegdyś największa sieć sklepów spożywczych w mieście (22 placówek, 6 supermarketów, piekarnia, centrum logistyczne), po 130 latach działalności przestała istnieć. W 2024 roku, została postawiona w stan likwidacji razem z ponad 8,3 tysiącami sklepów w Polsce. Budynek Sklepu jeszcze stoi, ale inne z tej sieci już rozebrano, szykując miejsce pod supermarkety czy dyskonty zagranicznych inwestorów.

Czas jest nieubłagany. Płynie nieubłaganie i bezpowrotnie, rzeźbiąc nie tylko nasze twarze i ciała, ale i naszą rzeczywistość. Pozostawia jednak „pamiątkę” w postaci wspomnień, zapewniając im pewną formę „wieczności”. Takich, jak choćby te ze słonecznego, październikowego spaceru.

*

Dodaj komentarz