Nawet najbardziej utytłane dachowce zawsze pozostają szlachetne. Nie muszą niczego udawać. Są kotami… i to wystarczy, czyli … wszystkie moje Koty

Niedziela, 17 lutego –  Dzień Kota

 

Daniel-Christ-Ballada-o-śnie-www.my-free-mp3.net-.mp3

 

Dzień Kota

O Dniu Kota pisałam w zeszłym roku  (TUTAJ) , ale mogę pisać jeszcze więcej i nie tylko z okazji Ich Święta.

Koty to ogromna radość i szczęście.  Ale – jak to w życiu bywa – stają się także przyczyną ogromnego smutku i żalu. 

Dzisiaj opowiem Wam o wszystkich moich kotach…

Pierwszym kotem, którym miałam przywilej opiekowania się, była Kinia. Kinię przywiozła moja starsza córka na wakacje po pierwszym roku studiów. Wakacje się skończyły a Kinia została w domu.

Kinia była pięknym przedstawicielem rasy polskiej – burego dachowca. Prawdziwego pręgowanego burasa. Bardzo lubiła przebywać na kolanach (najbardziej upodobała sobie moje). A kiedy okno było otwarte, to na parapecie. Zaokiennym. I bardzo interesowało ją też to, co za tym parapetem się dzieje. Na wysokości trzeciego piętra. Pewnego dnia spadła ale na trawę i to chyba ją uratowało. Ale nie nauczyło ostrożności. Jakiś czas potem wyczaiła znowu otwarte okno – z drugiej strony mieszkania. A tam już trawy nie było, tylko betonowy chodnik.

Dostała od losu tylko jedno zapasowe życie – lekarz musiał ją uśpić.

 

 

Po pewnym czasie w domu pojawił się maleńki rudy pers. To był urodzinowy prezent dla młodszej córki od chłopaka który chciał być – jej chłopakiem. Chłopakiem nie został ale kot pozostał. Kochana mała zasmarkana ruda szmatka. Dlatego dostał imię – Katarek. Dziś ma paręnaście lat, ale nadal zdarza mu się wyglądać jak rudy mop do podłogi.

 

 

Ponieważ bardzo lubi przebywać na dworze, zbiera na futro różne paprochy a nawet patyki. Katar chętnie poddaje się pieszczotom ale nie znosi być czesanym. Jest zupełnie pozbawiony agresji, a atakowany – nie ucieka. Lubi też gości i nie ma nic przeciwko zmianom otoczenia. Bardzo lubi jazdę samochodem. Łagodny i spokojny, świetnie przystosowuje się też do nowych warunków.  Nie cierpi samotności. Dawniej, kiedy jeszcze był sam, potrafił siedzieć zimą na kamieniu przed ogrodzeniem sąsiadów i patrzeć na znajdujące się tam koty.

Dlatego (aby tak boleśnie nie odczuwał samotności) dostał w prezencie maleńką Julkę.

Julka nie od razu była Julką. W dokumentach które przy adopcji otrzymaliśmy ze schroniska dla zwierząt, był wpisany chłopczyk Julian. Król Julian. Niestety, został zdetronizowany, kiedy po pewnym czasie okazał się dziewczynką. Juleczce pozostały za to królewskie maniery. Naprawdę była wytworną kotką mimo swojego niskiego pochodzenia. A zamiast błękitnej krwi, miała błękitne futerko.

 

Dokładnie – szaro pręgowane, błękitne futerko. Będąc malutką, wszędzie towarzyszyła Katarowi. Później, kiedy była już starsza, sama eksplorowała pobliskie tereny.

 

Niejednokrotnie wracała do domu dopiero następnego ranka, wygłodniała i zmęczona.

Ale tak się nie stało pewnego sierpniowego dnia… Nie wróciła…

Nie pomogły rozpytywania sąsiadów, rozwieszane ogłoszenia. Już nigdy jej nie zobaczyliśmy…

Historia Zuzi sięga czasów, kiedy Julki już z nami nie było. Pewnego mroźnego wieczoru (a był to początek zimy), usłyszałam na podwórku ciche ale rozdzierające miauczenie kota. W ciemnościach zauważyłam sylwetkę czarnego zwierzątka. Kot był nieufny, ale widać było, że bardzo zmarznięty i głodny. Przyniosłam suchą karmę i zostawiając na ziemi groszki, skierowałam się w kierunku domu. I tak pomalutku zwabiłam kota (kotkę) do środka. Przetrzymałam ją trzy dni, a gdy mrozy ustały, wypuściłam. Zwłaszcza, że prawie cały czas siedziała w oknie i (jak mi się wydawało – z utęsknieniem) patrzyła na zewnątrz.

 

Jakież było moje zdumienie, gdy po jakimś czasie zwierzątko wróciło i już nigdy nas nie opuściło. Szybko zaczęła reagować na nowe dla niej imię – Zuzia. (Zuzia, lalka nieduża i na dodatek cała ze szmatek…).

 

A była naprawdę nieduża. Przez pierwsze dni jadła bardzo dużo, tak, że po pewnym czasie nabrała kształtu małej, czarnej kuli.

Dzisiaj wyszczuplała i przebywa tylko i wyłącznie na terenie podwórka a najlepszym jej przyjacielem jest Katar. Lubi go tak bardzo, że często przychodzi do niego i śpią sobie razem, wtuleni jedno w drugie.

Gdy nastało lato, znowu odczułam potrzebę uratowania następnej sieroty ze schroniska. I w ten oto sposób pojawiła się u nas… Mania.

 

 

Mania jest bardzo podobna do Julki, ale bardziej bura niż szara. I nie jest pręgowana. Jest strasznym obżartuchem, ale nie tyje bo wszystko spala w terenie.

 

Mania, a jeszcze bardziej Zuzia to dwie doskonałe łowczynie, które mimo pełnej miski nie zatraciły pierwotnego instynktu łowcy. Czy to mysz w trawie, czy lecący nisko ptak – nie mają szans. Upolowane zdobycze przynoszą dumnie do domu i aż żal na to patrzeć. Czasami można im zwierzątko odebrać i uratować, ale bywa to rzadko.  Trudno – prawa natury.

W czasie, kiedy na podwórku królowały Zuzia, Mania i Katar, zaczęła do nas zaglądać jedna z kotek-bliźniaczek, urodzonych po sąsiedzku. Dopóki żyła ich matka, były z nią razem. Po jej śmierci widać było, że mimo iż siostry – nie przepadają za sobą. Przechodziła więc przez płot i siadała na ziemi w pozycji wyczekującej. Widząc ją godzinami w tej oczywistej pozie, przynosiłam jej jedzenie. Tak było codziennie i codziennie kotka przysiadała bliżej. W bardzo inteligentny sposób oswajała koty ze swoją obecnością na ich terenie. Po pewnym czasie przyszła do domu. I wcale już nie miała zamiaru wracać do siebie. Gdy już na dobre się zadomowiła, doszło do tego, że ona sama nie pozwalała swojej siostrze przychodzić tak jak kiedyś robiła to ona. Po prostu ją bardzo ostro przeganiała. I tak jest do dzisiaj.

Gdy poinformowałam sąsiadów o wyborze Misi (bo tak ją nazwałam), widziałam, że im to wcale nie przeszkadzało a wręcz byli zadowoleni.

Misia jest bardzo inteligentną kotką o szylkretowym umaszczeniu. Raczej nie poluje, za to pilnuje swoją siostrę, by nie przechodziła na drugą stronę ogrodzenia.

A później pojawiła się Omena. W jaki sposób się to stało i całą resztę jej krótkiego życia opisywałam   (TUTAJ).

 

 

A to są koty mojej młodszej córki:  Lilu i Mango – koty bengalskie. Przebywają całe życie w domu. Wydawałoby się, że bezpiecznie. Ale nie dla choroby. Manga już niestety nie ma…

 

 

Pisałam o nim  (TUTAJ) . Pozostała Lilu, zestresowana jego chorobą i nieufna.

 

 

 

 

Był także Behemot, kot (kocur niekastrowany), który mimo że nie był naszym kotem to z nami pomieszkiwał. Był nawet przez nas leczony z bardzo ciężkich chorób dziąseł, zatrucia i zranionej łapki. Pewnego razu odszedł i tak jak Julka już nie wrócił. Behemota możecie zobaczyć przy okazji Dnia Czarnego Kota (TUTAJ) .

Był również odwiedzający nas Spodek (bo oczy miał tak duże i zdziwione jak dwa spodki), który pewnego razu przestał przychodzić.

I był bardzo chory Rudas (bo rudy), który często nas odwiedzał i przyszedł do nas w stanie agonalnym więc zmuszeni byliśmy go uśpić…

A teraz przychodzi Czyściciel (bo czyści miski z jedzenia)…

Koty to ogromna radość i szczęście.  Ale – jak to w życiu bywa – stają się także przyczyną ogromnego smutku i żalu.

 

Tak… Tyle tych kocich historii, a jeszcze nie wszystkie! Nie opowiedziałam Wam nic o kotach mojej starszej córki – rudym dachowcu Vigo i mainkunie Idalii.

Ale o nich opowiem przy innej okazji…

 

 

 

Źródło:   https://pl.wikipedia.org;   tytułowy cytat „Nawet najbardziej utytłane dachowce…” – autor: Nikoletta Parchimowicz,

Dodaj komentarz