Ona mi pierwsza pokazała księżyc…czyli spotkanie z matką

Ona mi pierwsza pokazała księżyc
i pierwszy śnieg na świerkach,
i pierwszy deszcz.
Byłem wtedy mały jak muszelka,
a czarna suknia matki szumiała jak Morze Czarne.

 

Konstanty Ildefons Gałczyński „Spotkanie z matką”

 

 

 

 

Eric Whitacre – The Seal Lullaby (Album version w Lyrics)

 

 

„To była bardzo stara kobieta. Może miała dziewięćdziesiąt lat, może więcej, a może tylko wyglądała na dziewięćdziesiąt, albo na sto nawet. Była obeschnięta na wiór, wysuszona jak pomidory suszone na słońcu, jej nogi i ręce przypominały patyczki, których nienawidziłam jako dziecko i których bałam się jako dojrzała dziewczyna.

Stara kobieta leżała na ratanowej kanapie, na tarasie luksusowego hotelu. Widok z tarasu na morze zapierał dech w piersiach. Jak okiem sięgnąć, nic, tylko woda, układająca się w jaśniejsze i ciemniejsze pasma, dotykające delikatnie horyzontu, a momentami wtapiająca się weń niepostrzeżenie, jakby niebo zatracało swój właściwy kolor, na rzecz wody lub ta woda rezygnowała ze swojej dotykalnej rzeczywistości na rzecz nieba. Słonce tego dnia było łaskawe, schowane za szaroniebieskim cienkim pancerzem chmur, jedynie rozświetlało świat, nie tworząc cienia.

Stara kobieta leżała na wznak, ubrana w białe spodnie i białą bluzkę, zapadającą się w miejscu, gdzie kiedyś musiały być piersi. Kolana uwypuklały się pod drogą tkaniną, jakby ktoś włożył pod spód jabłka, żylaste ręce leżały spokojnie obok, fioletowe ze starości, z żyłami jak postronki, upstrzone brązowymi plamami skóry. Nos sterczał ze starej twarzy prosto w zachmurzone niebo, ostry i wyraźny. Głębokie oczodoły ukrywały zamknięte oczy. Gdyby nie to, że bluzka unosiła się od czasu do czasu, wypchnięta pobranym powietrzem, i opadała, myślałabym, że nie żyje.

Na białej poduszce, koło siwych włosów zmumifikowanej kobiety, przysiadł motyl, paź królowej, rozpostarte skrzydła pokazywały kolorowy rysunek, biała otoczka plamek na końcach skrzydeł motyla w brązowo-rudym kolorze walczyła z bielą poduszek, bielą włosów, czułki sterczały dumnie i nieporuszenie. Motyl przysiadł na moment, ale widać spodobało mu się tutaj, siedział jak niepotrzebnie wpięta w poduszki broszka.

Ja też siedziałam – na tarasie jedynego hotelu, hotelu na plaży, sto metrów od brzegu, myślę, że w czasie sztormu fale musiały podbiegać pod ten luksusowy taras.

Teraz morze było spokojne jak śpiące dziecko. I ciche. Tuż przy brzegu, raz na jakiś czas, tworzyła się minimalna fala, podpełzała na piasek, wydawała z siebie krótkie taaa    i

znikała. Szum nie był jednostajny, tylko przerywany, szuuuu i … cisza, i…szuuuu… i cisza… I…

Mojej matki nie wzięłam nad morze, kiedy jeszcze mogłam.

Nie przyszło mi to do głowy.

Bielusieńkie włosy staruszki układały się w sprężynki, albo same się układały, albo układał je fryzjer. Spa na dole oferowało masaże, zabiegi, manicure i pedicure, i na pewno czesanie.

Patrzyłam na mrze i na starą kobietę.

Moja matka nie była nigdy taka stara.

Zazdrościłam wszystkim, którzy miel matki. Patrzyłam na małe dzieci w ramionach tych młodych kobiet i wiedziałam, że one jeszcze nic  nie rozumieją, one myślą, że będzie tak zawsze. Ale na dorosłych ludzi, którzy opiekowali się swoimi rodzicami, patrzyłam z zazdrością. Że jeszcze ich mają. Że być może nie mogą się już przytulić, nie mogą być pogłaskani, nie mogą się im poskarżyć, nie mogą być wysłuchani, ale mogą ich przytulić, mogą ich pogłaskać, mogą ich wysłuchać, mogą ich zrozumieć.

Zazdrościłam im, nie tak jak młodym, którzy mieli młodość na własność, jak coś danego na zawsze, co do mnie nigdy nie wróci, nie, z tym byłam pogodzona i raczej z pogodną życzliwością na nich patrzyłam, tym nie zazdrościłam, raczej byłam pełna pogodnego pobłażania dla ich niewinnych złudzeń, ale zazdrościłam dorosłym starych rodziców.

Motyl siedział koło starej kobiety i tylko lekkie powiewy wiatru naruszały jego spokój.

Moja matka nie zdążyła się zestarzeć. Choroba wysysała z niej życie tak szybko, pozbawiając ją po kolei wszystkiego, co miało dla niej znaczenie.

Dzisiaj siedziałam nad morzem, nad które już nie mogła pojechać, patrzyłam na zielonkawą wodę, jak powoli zmieniała kolor.

Doba w tym hotelu kosztowała tyle, ile najniższa krajowa miesięczna pensja. Tu  nie było biednych ludzi. Przekroczenie progu, a właściwie szlabanu parkingowego, włączało przyjezdnych w grupę tych bogaczy, co to ich na wszystko stać.

Mnie było stać, ale nie miałam już matki, z którą mogłabym tu przyjechać.

Stara kobieta poruszyła się i z trudnością podciągnęła wyżej. Przestraszony motyl stulił skrzydła, a potem odfrunął. Jej koścista ręka powędrowała za głowę, poprawiła poduszkę. Na szponiastym palcu zaświecił pierścionek. Słońce na moment wychyliło się zza chmury i to wystarczyło, żeby z dużego brylantu wydobyć tęczowy blask.

Moja matka pewnego wieczoru musiała ściągnąć pierścionek i obrączkę. Pierścionek pamiętam od zawsze, odrobina srebra i okrągły duży bursztyn, obrączka ślubna była cienka i nie miała żadnej wartości. Razem wyglądały pięknie i matka nigdy ich nie zdejmowała, nawet do mycia naczyń.

Włożyłam je do szuflady i tam przeleżały do jej śmierci.

Nigdy już ich nie założyła.

            Kamień starej kobiety był duży i na pewno miał powyżej karata. Tylko brylanty mają taki blask. Ale to miejsce nie było dla biednych ludzi, nie powinnam się dziwić.

Przyglądałam się jej z czułością.

Jaka byłaby moja matka, gdyby dożyła jej wieku?

Swojej nie wzięłam do luksusowego hotelu. Teraz, kiedy bym mogła… jej nie było.

Zazdrościłam dzieciom starej kobiety.

Na pewno z kimś tu przyjechała, żadnej podróży już nie mogła odbyć sama, to było pewne, więc ktoś o nią zadbał, pomyślał o niej ciepło, chciał, żeby zobaczyła jeszcze raz morze, póki jej oczy cokolwiek jeszcze rejestrują. Ktoś chciał, żeby jej najprawdziwsza starość, która jakimś cudem nastąpiła, była najwspanialsza, najbardziej luksusowa, najmilsza. Ktoś o niej myślał, ktoś ją kochał, pomimo jej zwiotczenia, skostnienia i wysuszenia.

Ktoś ją kochał, tak, jak ja bym kochała swoją matkę.

Moja matka lubiła wodę. Mówiła, że woda uspokaja,  że nie ma lepszego wypoczynku niż spacer po lesie o wschodzie słońca i patrzenie na zachód słońca nad wodą.

Gdyby moja matka żyła, cieszyłabym się, że patrzy na morze.

Siedziałabym koło niej i cieszyłabym się. Nie oddałabym ani jednego dnia, ani jednej godziny na martwienie się przyszłością, tylko cieszyłabym się.

Gdyby żyła.”

 

                                          Przytoczone fragmenty pochodzą z książki Katarzyny Grocholi   „Przeznaczeni”

 

Zapracowani, zabiegani, za, za, za – myślimy: matka zawsze była, jest i będzie…. Jeszcze zdążymy jej powiedzieć, wysłuchać ją, przytulić, obdarzyć uśmiechem i chwilą uwagi.
Nie czekajmy aż jej braknie…
Pamiętajcie o swoich matkach…

Dodaj komentarz