Moje sierpniowe podróżowanie, czyli … bieszczadzkie miejsca mniej oczywiste

Czwartek, 28 marca 2024

 

I znowu przyszła wiosna, a wraz z nadejściem lata ja znowu wyruszę w świat. Może w Bieszczady?

From Past to Present (Violin Cover) Taylor Davis.mp3

Bo Bieszczady to góry zupełnie inne niż wszystkie pozostałe pasma górskie w Polsce. To jedyne góry, na których zamiast lasu świerkowego rozpościerają się rozległe łąki – połoniny. A w dolinach – „wstaje mgłą wilgotny dzień,  szczyty ogniem płoną, stoki kryje cień, mokre rosą trawy wypatrują dnia, ciepła które pierwszy promień słońca da…”    (  „Bieszczady”. Piosenki harcerskie)

W dolinie Sanu oraz potoku Dwernik leży Dwernik – wieś, która wraz z okolicą tworzy jedno z piękniejszych miejsc w Bieszczadach. Malowniczą dolinę okala imponujący masyw Dwernika-Kamienia, pasmo Otrytu oraz zdziczałe grzbiety Magury Stuposiańskiej i Kosowca.

Nazwa Dwernik wywodzi się od prasłowiańskiego słowa Dwernik (osoba pilnująca drzwi lub bramy, odźwierny), co potem mogło być zapożyczone od bojkowskiego dweri lub dwerci (co oznacza wrota, furtę, przejście). Dwernik był wsią prywatną, lokowaną na prawie wołoskim. Zachował się przywilej lokacyjny z 1533 roku, wydany przez Piotra Kmitę, Marszałka Wielkiego Koronnego, Starostę krakowskiego i przemyskiego. Wieś została podarowana rodzinie szlacheckiej Tarnowskich. Łukasz Tarnowski, syn Iwana osiadł w Dwerniku i przyjął od swojej siedziby nazwisko Dwernicki. Szlachecka rodzina rozproszyła się po całej Rzeczypospolitej. Z niej wywodzi się słynny bohater spod stoczka Łukowskiego gen Józef Dwernicki (1779 – 1857).

Z biegiem lat wieś zmieniała właścicieli; między innymi byli nimi: Stadniccy, Potoccy, Ramułowie. We wrześniu 1939 roku wieś została przecięta granicą państwową wytyczoną na Sanie. Dwernik znalazł się pod okupacją niemiecką. W 1945 roku powrócił do Polski, ale ze względu na przewagę UPA, był to teren niebezpieczny. Po II wojnie światowej w wyniku akcji przesiedleńczej w 1946 mieszkańcy Dwernika zostali wysiedleni do ZSRR, a wieś uległa zniszczeniu. Nowa karta dziejów Dwernika zaczyna się dopiero w 1951 roku, kiedy to po regulacji granic z ZSRR, zaczęto zasiedlać ten teren, a dla nowych mieszkańców wybudowano kościół rzymskokatolicki św. Michała Archanioła.

To tutaj, o rzut kamieniem od kościoła, znajduje się gospodarstwo agroturystyczne Podołynia, miejsce naszego kilkudniowego pobytu, a tak dokładnie – noclegu.

Podołynia znajduje się w samym sercu Bieszczadów – w Parku Krajobrazowym Doliny Sanu. Gospodarstwo usytuowane 100 metrów od głównej drogi zapewnia komfort wypoczynku wśród zielonej przestrzeni rozległego ogrodu.

Całość gospodarstwa z kilkoma budynkami mieszkalnymi mieści się na dość sporej posesji. Wielki, trawiasty plac z miejscem do biesiadowania zapewnia gościom możliwość swobodnej integracji. Lub przeciwnie – brak bezpośrednio przylegających zabudowań sąsiadów i urokliwe zakątki ogrodu, dają możliwość spędzania czasu w odosobnieniu, gdzie tylko cisza, spokój i widok na góry.

Niemałą zaletą jest też obszerny i doświetlony nocą parking, zwłaszcza, że znajdujemy się na terenie Parku Gwiezdnego (Ciemnego) Nieba.  na obszarze najmniejszego zanieczyszczenia światłem czyli w egipskich ciemnościach Bieszczadu. Niebo jest tu czarniejsze niż w jakimkolwiek innym miejscu, mimo, że jest nam nim cała masa widocznych gwiazd.

Spragnionych samotności zadowoli całoroczny domek wypoczynkowy z poddaszem. Tych mniej wymagających czekają pokoje w większości dwuosobowe, choć znajdą się i takie dla większej rodziny. Wnętrza raczej surowe, ale czyściutkie i z łazienkami. Oddzielna, dobrze wyposażona w sprzęt wspólna kuchenka, pozwoli na ewentualne samodzielne przygotowanie posiłków.

Ja jednak polecam posiłki (przynajmniej śniadania), serwowane przez gospodarzy, którzy przywiązują wagę do tego co podają gościom na stół. Smaczne i zdrowe jajka od tutejszych hodowców, chleb, własne dżemy, lokalne sery i wędliny – wszystko, jak sami mówią – z dbałością o świeżość produktów.

Podołynia to miejsce odpowiednie dla osób odczuwających skutki stresu, lęku, a nawet depresji. Poszukujących skutecznych i bezpiecznych metod terapii namawiam na niezwykle tanią  – felinoterapię. To nie tylko modny trend, ale przede wszystkim metoda wspierająca leczenie i rehabilitację wielu schorzeń, zarówno psychicznych, jak i fizycznych.

Za cenę kilku saszetek karmy lub resztek ze stołu, tutejsze przemiłe koty ze swoim uspokajającym mruczeniem i terapeutyczną obecnością, mogą być nieocenioną pomocą. Piękno okolicznych krajobrazów, zieleń ogrodu oraz interakcje z kotami, na pewno zwiększą produkcję serotoniny i dopaminy – hormonów szczęścia, co znakomicie przełoży się na nasze możliwości wyczynowe na szlakach.

Bezpłatne WiFi we wszystkich pomieszczeniach zapewnia łączność ze światem. Oczywiście dla uzależnionych lub pracujących on-line, ale także i tych, którzy mając słabą kondycję i problemy ze stopą (!), obmyślają plan wędrówki na następny dzień.   🙂  🙂  🙂

Podołynia… Do dziś intryguje mnie ta nazwa i bardzo żałuję, że nie zapytałam o to samych gospodarzy. Mogę tylko podejrzewać, że z języka ukraińskiego, gdzie  подолинія (podolyniya) – oznacza podgórze. To by się zgadzało, biorąc pod uwagę usytuowanie gospodarstwa. Ale to takie moje dociekanie. Może Wy wiecie więcej?

Jak już wcześniej wspomniałam, w bliskim sąsiedztwie, znajduje się kościół rzymskokatolicki pw. św. Michała Archanioła. Dawno temu w miejscu tym znajdowała się cerkiew. Pierwsza wzmianka o cerkwi w Dwerniku pochodzi z 1533 roku. Drewniana cerkiew parafialna pw. św. Michała Archanioła, została zbudowana w 1785 roku. Odnowiono ją w roku 1898.

Po wojnie, gdy w 1946 mieszkańcy Dwernika zostali wysiedleni do ZSRR, wieś uległa zniszczeniu a w 1947  cerkiew spłonęła. A i Dwernik przestał by istnieć bo w roku 1977 zmieniono mu nazwę na Przełom. Dawną nazwę przywrócono w 1981.

Na miejscu spalonej cerkwi, dla potrzeb nielicznej, ludności w latach 1979–81 wybudowano kościół.  Inicjatorem budowy kościoła był ks. Stanisław Wawrzkowicz (wówczas proboszcz w Lutowiskach) a projekt wykonał Jan Rządca z Leska. Do budowy kościoła postanowiono wykorzystać drewnianą cerkiew z Lutowisk. Miała zostać rozebrana – co też się stało – i zrekonstruowana właśnie tutaj, w Dwerniku, z drobnymi zmianami celem adaptacji na kościół rzymskokatolicki. Jednakże skończyło się na założeniach a cerkiew greckokatolicka z Lutowisk została bezpowrotnie zniszczona.

Po starej cerkwi św. Michała Archanioła do dziś zachował się tylko wieniec starodrzewu i resztki cmentarza. Kościół kryty jest dachem kalenicowym (cerkiew miała jeszcze 3 kopuły). Nie zachowany został również plan dawnej cerkwi. We wnętrzu znajduje się neogotycki ołtarz z pocz. XX w. W skład parafii Dwernik wchodzą: Berehy Górne, Caryńskie, Chmiel, Hulskie, Krywe, Nasiczne i Zatwarnica (z Sękowcem). Przy kościele w 1995 roku dobudowano drewnianą dzwonnicę słupową.

Połoniny zachwycają i stanowią serce Bieszczadów. Najczęściej wymienia się dwie połoniny – Wetlińską i Caryńską. Ich popularność wynika przede wszystkim z niezwykłości widoków, jakie z nich się rozpościerają, a także łatwej dostępności szlaków. Trasy na te góry prowadzą z popularnych miejscowości, które znajdują się przy głównej drodze, więc nie ma problemu z dotarciem na szczyt. To nie jedyne połoniny w Bieszczadach bowiem wyróżnić można także połoninę Bukowską (ze szczytami Kopy Bukowskiej, Halicza i Rozsypańca) i połoninę Dźwiniacką (Bukowe Berdo).

Prawie wszyscy wybierający się w te góry pierwszy raz, uważają, że nie wejść na Połoninę Wetlińską, to tak jak nie pojechać w Bieszczady w ogóle. Przecież tam znajduje się słynne schronisko PTTK „Chatka Puchatka”!.

I ja tam byłam, ale było to dawno, dawno temu. Niestety, dziś nie pokażę Wam tejże, a to z bardzo prozaicznego powodu. Otóż gnębiący mnie wówczas ból stopy w pięcie i w kostce nie pozwolił mi na tak dalekie i obciążające wędrówki. Obiecuję, że następnym razem, gdy będę w Bieszczadach, na pewno tę trasę pokonam na nowo i o niej opowiem.

Natomiast według naszych gospodarzy, ból ten nie wykluczał znacznie krótszego spaceru urokliwą doliną potoku do innego, równie ważnego beskidzkiego obiektu jakim jest Koliba Studencka Politechniki Warszawskiej pod przełęczą Przysłup Caryński.

Przed rozpoczęciem wędrówki po szlaku można obejrzeć posesję z remizą Ochotniczej Straży Pożarnej. Niegdyś mieścił się tutaj park konny Nadleśnictwa Dwernik. Dwa tygodnie  po naszej wizycie, dokładnie 26 sierpnia 2023, na placu przed budynkiem remizy jednostka straży uroczyście obchodziła 60-lecie swojego powstania.

Skrzynki pocztowe to element krajobrazu nie tylko Dwernika ale całych Bieszczadów. W końcu rachunki muszą dochodzić i tutaj!   🙂

Szlak prowadzący do schroniska znajduje się zupełnie niedaleko Podołynii, za kościołem, pomiędzy Dwernikiem i wioską Nasiczne, tuż koło siedziby Leśnictwa Dwernik.

Gdyby nie tablica informacyjna, trudno byłoby odgadnąć, że tutaj rozpoczyna się szlak. Stanowi go plac zryty ciągnikami (prawdopodobnie dotychczasowy skład drewna z wycinki lasu) i podjazdu na którym stały dwa samochody – nie wiadomo czyje – pracowników leśnych czy turystów. Dopiero w głębi przechodzi w utwardzoną, rozległą aleję. Tak naprawdę jest to droga leśna numer 242/210 wiodąca między innymi do punktu czerpania wody.

Drogą tą istnieje możliwość dojazdu w pobliże schroniska własnym transportem ale nie polecam jej, chyba że dysponujecie odpowiednim samochodem. Należy również brać pod uwagę porę roku lub pogodę, która może mieć wpływ na stan drogi dojazdowej.

Od czasu do czasu mijamy nielicznych turystów już schodzących ze szlaków. W porównaniu z najbardziej popularnymi szlakami Bieszczadów trasa ta jest zaciszna i kameralna.

Dzień jest piękny, niezbyt gorący jak na pierwszą dekadę sierpnia a stopień trudności szlaku żaden. A i czas podejścia 2 do 3 godzin absolutnie nie przeraża. Jesteśmy na terenie Bieszczadzkiego Parku Narodowego…

Droga prowadzi wzdłuż wartkiego potoku kilkakrotnie go przecinając. Zbocza porośnięte drzewami dają poczucie odcięcia od świata i cywilizacji. Dookoła cisza przerywana jedynie pluskiem wody na kamieniach, śpiewem ptaków i brzęczeniem owadów uwijających się wśród przybrzeżnych roślin. Nie znam ich wszystkich, ale dostrzegam pierzasto-białe parzydło leśne, różową driakiew, żółte rudbekie i omiegi górskie czy wierzbówkę kiprzycę, której moc różowych kwiatów zamieni się niedługo w puchate wiechcie…

Rośliny takie jak mięta i pokrzywy, skrzyp, łopiany czy różne odmiany ostów, dziurawiec i chabry – znają chyba wszyscy.

Droga prowadzi doliną Caryńskiego Potoku. Mijamy bagniste rozlewisko z jego mrocznymi wodami. Jest pięknie…

Przystajemy przy tablicy informującej, że oto znajdujemy się przy zejściu do Cerkwiska w nieistniejącej bojkowskiej wsi Caryńskie. Od niej wzięła nazwę, jak łatwo się domyślić, cała Połonina. Wieś Caryńskie z kolei nazwano od słowa caryna oznaczającego w miejscowym dialekcie pastwisko. Do wybuchu II wojny światowej mieszkało tutaj około 500 osób. Po wojnie stacjonowały tu liczne oddziały UPA. Na przełomie kwietnia i maja 1946 roku wszystkich mieszkańców wysiedlono, a cała zabudowa mieszkalna i gospodarcza została całkowicie zniszczona. Dzisiaj po dawnej wsi można zaobserwować nieliczne ślady. Najlepiej zachowane są ruiny murowanej kaplicy odpustowej, piaskowcowy krzyż z 1911 roku oraz cmentarz z kilkoma nagrobkami

Po lewej stronie drogi, od jakiegoś już czasu, obserwujemy zbliżające się stado owiec obszczekiwane przez biegające psy i przeklinane przez uwijających się pasterzy.

Nareszcie bacówka z obietnicą caryńskich serów. Ale spotyka nas rozczarowanie – bacówka nieczynna! Plany zakupu bryndzy, wurdy, gołki czy bundza spaliły na panewce. Trudno!

Stąd już niedaleko na Przysłup Caryński (785 m n.p.m.). To szeroka przełęcz pomiędzy Magurą Stuposiańską i Połoniną Caryńską. Niegdyś znajdował się tu przysiółek wsi Caryńskie – Przysłup, i stąd wzięła się obecna nazwa. Przełęcz jest przede wszystkim miejscem „przelotowym”, dla turystów wędrujących z różnych kierunków. Niemniej jednak można również potraktować go jako punkt docelowy – dla mniej wymagających turystów.

Przysłup Caryński jest nie tylko węzłem szlaków, ale też dobrym punktem widokowym, skąd na południowym wschodzie rozciągają się widoki na Bukowe Berdo i grupę Tarnicy aż po Halicz. Według drogowskazu do schroniska musimy jeszcze iść 3 minuty żółtym szlakiem prowadzącym łagodnie w dół. I rzeczywiście, za moment naszym oczom ukazuje się rozległa dolina otoczona zewsząd bukowymi lasami a zza drzew wyłania się Koliba Studencka Politechniki Warszawskiej (777 m n.p.m.).

Skąd Koliba? Otóż koliba, koleba, kolyba to pojęcie jest znane na całym Podkarpaciu w znaczeniu „szałas pasterski” lub „przenośna budka do spania przy owcach”. Słowo to jest pochodzenia wołoskiego, zapożyczone przez pasterzy ukraińskich i zachodniosłowiańskich.

Obiekt ten formalnie nigdy nie był schroniskiem i nadal nie jest, ale takie określenie do niego przylgnęło. Schronisko zostało wybudowane w latach 1972-1974 przez studentów Politechniki Warszawskiej i do dziś jest własnością tej uczelni. Niegdyś było niewielką, drewnianą chatką, gdzie znajdowało się 18 miejsc noclegowych na łóżkach oraz podłoga z możliwością spania na materacach, a przed budynkiem pole namiotowe. W 2008 zostało rozebrane i wybudowane na nowo. 24 września 2010 roku Koliba została ponownie oddana do dyspozycji turystów.

Poniżej dla porównania – budynek starej Koliby i obecny.

Koliba

Budynek z bali na podmurówce z kamieni nawiązuje swoim stylem do przedwojennych, karpackich schronisk oraz regionalnej architektury. Dysponuje 30 miejscami na łóżkach w pokojach 2-6 osobowych z łazienkami i ze wspólnym węzłem sanitarnym. W razie braku miejsc na łóżkach można przenocować na podłodze, na karimatach. Przy obiekcie nadal działa pole namiotowe więc jest możliwość przenocowania we własnym namiocie.

Wewnątrz budynku znajduje się duża sala biesiadna z kominkiem i zapleczem kuchennym.

Trafiliśmy tutaj w porze obiadowej, więc mieliśmy nadzieję zjeść coś regionalnego. W środku było dziwnie pusto. Nic dziwnego, bo oprócz nieśmiertelnego bigosu (a może fasolki po bretońsku – już nie pamiętam) zjeść już nie było co. Ostatnie proziaki też „wyszły”. Trochę mnie to wprawiło w zdumienie, więc pani zaproponowała mi oscypek z żurawiną, który okazał się smutnym, wysuszonym krążkiem z odrobiną kwaskowatego dżemu.  🙁

Parzona kawa w papierowych kubkach, wypita w otoczeniu pięknych widoków na masyw Tarnicy i Bukowe Berdo, znacznie poprawiła nasze samopoczucie. Następna tabletka przeciwbólowa i ruszamy w drogę powrotną. Mamy teraz okazję popatrzeć na okolicę w odwrotnym kierunku. Też jest pięknie…

Tuż za nieczynną bacówką spotykamy duże stado dobrze utrzymanej krowiej młodzieży. Może dlatego bacówka jest zamknięta, że nie ma jeszcze mleka na sery? A te stada owiec które mijaliśmy wcześniej? Może to też takie wyrośnięte jagniątka były?  🙂

Będąc już w Kolibie warto zwiedzić pobliskie piękne tereny i zdobyć szczyty. Najbardziej polecana jest tuż obok położona Połonina Caryńska (1297 m n.p.m.), z której rozciąga się widok na całe Bieszczady. Droga z Koliby na Połoninę nie jest zbyt uciążliwa, mimo że wymaga pokonania ponad 500m różnicy wysokości. Zajmuje tylko około 2h i towarzyszą jej piękne krajobrazy. Ci wszyscy, którzy mają troszkę więcej czasu, mogą zobaczyć równie piękną, ale położoną nieco dalej Połoninę Wetlińską. Można także zorganizować wejście na najwyższy szczyt Bieszczad Zachodnich – Tarnicę (1346 m n.p.m.).

A my zmęczeni i głodni wracamy do Podołynii, skąd już samochodem wyruszamy coś zjeść do poleconego przez naszych gospodarzy Pawła nie całkiem świętego w Smereku.

Zajazd-karczma Paweł Nie Całkiem Święty znajduje się przy Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej nieopodal drogi biegnącej przez Smerek. W sezonie wakacyjnym lokal cieszy się wielką popularnością. Niekiedy, tak jak dzisiaj, trzeba stać w długiej kolejce zanim wejdzie się do środka. Stoimy więc, a Tenże Paweł witając zgłodniałych, dwoi się i troi, by znaleźć wszystkim miejsca przy stolikach. Godna podziwu jest ta cała oprawa choreograficzna powodująca, że już od progu stajemy się bardzo ważnym, wyczekiwanym gościem. Jesteśmy „zaopiekowani”, i długi czas oczekiwania na zamówiony posiłek nie dłuży się tak bardzo.

Budynek wzorowany na wiejskich dworkach drobnej szlachty jest zbudowany z drewnianych bali i przykryty drewnianą dachówką. Wnętrza o etnicznym charakterze stanowią mieszaninę elementów różnych kultur. W ofercie znajduje się 7 pokoi 2-3 osobowych oraz jeden apartament.

Co można zjeść?  W karcie dań możemy znaleźć kwaśnicę z żeberkiem, filet z kurczaka, żeberka pieczone, makaron, pierogi, pstrąga, koryto mięs z grilla, rydze w sosie śmietanowym, czy bigos podawany w wydrążonym chlebku.

Intrygująco w karcie prezentowały się gołąbki bojkowskie z ziemniakami, boczkiem i cebulą, w śmietanowo – cebulowym sosie, więc je zamówiłam. Danie nie było jednak tym, czego się spodziewałam, ale po wyczerpującej wędrówce dało się zjeść. I dla porównania również tutaj zamówiłam smażone oscypki, które okazały się jeszcze bardziej wysuszone niż w Kolibie.  🙁

Jedną z bieszczadzkich miejscowości, które los w ostatnim stuleciu szczególnie boleśnie doświadczył są Lutowiska. Wojny i przesiedlenia spowodowały, że z dawnego miasteczka pozostał tylko kościół, cmentarze i kilka domów. Dziś jest ich ich niewiele więcej oraz kilka pensjonatów i urzędów.

Wieś ta leży nad potokiem Smolnik, na styku pasm Ostre i Otryt przy drodze wojewódzkiej nr 896 i stanowi siedzibę sołectwa, w którego skład wchodzą również miejscowości Smolnik, Żurawin i obszar nieistniejącej już wsi Krywka. Lutowiska zostały zlokalizowane w dość istotnym miejscu, bo to właśnie tu przecinały się niegdyś szlaki handlowe z Sanoka na przełęcz Tucholską, a dalej być może nawet do Siedmiogrodu.

W roku 1742 Lutowiska otrzymały od panującego podówczas Augusta II prawo organizacji 10 jarmarków rocznie. To właśnie owe jarmarki miały wkrótce zyskać Lutowiskom sławę w całej Europe wschodniej i sprawić, że przybywać tu będą handlarze z czterech stron świata, w tym Żydzi oraz bojkowscy gazdowie pragnący sprzedać swoje wypasane na połoninach bydło. Z biegiem czasu to właśnie wspomniani Żydzi stali się elementem dominującym w Lutowiskach, czyniąc z nich największą żydowską gminę na terenie Bieszczadów.

Zagłada Lutowisk rozpoczęła się wraz z wybuchem drugiej wojny światowej. Po jej rozpętaniu Lutowiska znalazły się w strefie wpływów ZSRR, które po zajęciu tych terenów wywiozły część zamożniejszych żydowskich rodzin wraz z przedstawicielami inteligencji polskiej i ukraińskiej w głąb swego terytorium. Kolejnym ciosem było zajęcie (22 czerwca 1942 roku) Lutowisk przez Niemców, którzy rozstrzelali około 650 Żydów, Polaków i Romów. Drewniane zabudowania miasteczka należące do Żydów wraz z dwiema synagogami zostały spalone. Po Lutowiskach zostały jedynie pojedyncze domostwa wokół ich dawnego centrum.

Po zmianie losów wojny (lata 1944 – 1951) Lutowiska znajdowały się w ZSRR. Powróciły do Polski w roku 1951 w ramach umowy o wymianie granic z ZSRR i do dziś pozostają w naszym kraju. Ale kilkusetletnia historia miasteczka została zaprzepaszczona.

W Lutowiskach znajduje się wiele miejsc, wpisanych do rejestru zabytków, jak np. stary cmentarz katolicki, neogotycki kościół pw. św. Stanisława Biskupa oraz drewniana willa sprzed I wojny światowej. Warto również wspomnieć te nieistniejące miejsca, po których można znaleźć jedynie pozostałości, takie jak cerkiew św. Michała Archanioła (o której pisałam wcześniej), synagoga kahalna (kahał to inaczej zarząd gminy żydowskiej) oraz kirkut żydowski, na którym zinwentaryzowano około 1000 macew. Są to istne dzieła sztuki ozdobione przeróżnymi motywami zwierząt, złożonych w geście modlitwy dłoni, otwartej księgi czy świecznika. Widać po nich bardzo wyraźnie, że tutejsza gmina musiała być naprawdę bogata.

Będąc w Lutowiskach, nie mogłam sobie odmówić zobaczenia jeszcze jednego, wyjątkowego dla mnie miejsca. Miejsca, które spowodowało, że założyłam swój blog, w którym spotykam się z Wami już siódmy rok.

Tym magicznym miejscem jest gospodarstwo agroturystyczne CHATA MAGODA. Nigdy wcześniej tutaj nie byłam, ale znam go bardzo dobrze z bloga, który obserwowałam od 2012 roku. Urzekła mnie historia właścicieli – Macieja i Jagody (stąd MAGODA), którzy w roku 2004 przyjechali z miasta właśnie do Lutowisk. Od 25 stycznia 2009 roku pani Jagoda z wielkim kunsztem i niemałym powodzeniem zaczyna prowadzić blog. Jak to się zaczynało, możecie zobaczyć (TUTAJ) .

Dopieszczony, pełen pięknych zdjęć od razu podbił moje serce do tego stopnia, że nie mogłam się od niego oderwać. Czytałam z wypiekami na policzkach historię ludzi, którzy wszystko rzucili i przyjechali w Bieszczady. Kupili kawałek ziemi, a ponieważ nie chcieli budować nowego domu, pod Rzeszowem znaleźli chatę z bali i przenieśli ją w całości w Bieszczady. Tak powstała Chata Magoda, w której zaczęli przyjmować gości i prowadzić gospodarstwo agroturystyczne. Później wyremontowali jeszcze drugą, prawie stuletnią chatę bojkowską.

Z przyjemnością obserwowałam ich poczynania, jak krok po kroku własnymi rękoma tworzyli to miejsce. Poruszone było wiele praktycznych tematów, takich jak: przenoszenie chaty, naturalna oczyszczalnia wody, przydomowa wędzarnia, z czego żyć na wsi, prowadzenie ekologicznego domu, ogrzewanie czy urządzanie wnętrz pokoi tematycznych z rustykalnym wystrojem przemyślanym w najdrobniejszych szczegółach.

Pisanie z pasją o tym miejscu, o jego historii, pokazywanie cudnych zdjęć Lutowisk i wyjątkowych mieszkańców Magody, rozbudziło moje pragnienie zobaczenia tego wszystkiego na własne oczy.

I teraz mogłam to marzenie spełnić. Oczywiście, bez rezerwacji mogłam liczyć tylko na krótką rozmowę.

Niestety, osoby przebywające we wnętrzu Chaty poinformowały mnie, że nie ma ani wolnych pokoi, ani właścicieli. Zawiedziona, robię tylko zdjęcie wnętrza tak dobrze mi znanego z bloga i jeszcze kilka kadrów otoczenia domu. Rozpoznaję je, choć wygląda na bardziej zarośnięte wybujałą zielenią. Ale przecież ja wciąż mam przed oczami obrazy sprzed przeszło 20 lat…

Jeśli chodzi o detale wnętrza, to je odnajduję. Nie zmienił się także taras z pięknym widokiem na połoniny i Tarnicę oraz wóz drabiniasty będący wdzięcznym tematem licznych zdjęć.

Często zaglądam na stronę bloga, ale od września 2019 nic się już nie zmienia. Przestały pojawiać się piękne wpisy, a szkoda…

Podejrzewam panią Jagodę o zmęczenie i wypalenie, ale to chyba taka kolej rzeczy.  Natomiast agroturystyka Chata Magoda funkcjonuje nadal na takich portalach, jak Facebook, Instagram, Slowhop i tam można dokonać rezerwacji.

Jest wielu byłych mieszczuchów, którzy podjęli odważną decyzję i układają sobie życie na nowo. Kto z nas choć raz w życiu nie pomyślał: „a może by tak rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady”? Uciec tam, gdzie hałas miasta, korki, pośpiech będą tylko wspomnieniem? Znacie to?

Tak, to czołówka programu telewizyjnego na kanale DOMO+, prowadzonego przez Natalię Sosin-Krosnowską. Prowadząca, przemierzając Polskę wzdłuż i wszerz poszukuje ludzi, którzy mieli odwagę powiedzieć „dość” i podjęli decyzję o zamieszkaniu daleko od miasta.

Jednym z takich miejsc, które po obejrzeniu programu zapragnęłam zobaczyć, była położona niedaleko Lutowisk, w dolinie, tam gdzie potok Głęboki wpada do Sanu – Zatwarnica. Wieś nazwę swą zawdzięcza prawdopodobnie ukraińskiemu słowu „zatwir”, czyli zawór lub zamek, ale też możliwe, iż pochodzi od „tworjenie” – tworzenie, twarzenie – w kontekście produkcji sera twarogowego.

Niegdyś mieszkało tu wielu greko-katolików i Żydów i kilka polskich rodzin. Dziś, to wieś turystyczna, bo jest tu ogromny hotel na 100 osób Bieszczadzkiej Agencji Rozwoju Regionalnego oraz sporo gospodarstw agroturystycznych. Ale kino jest tylko jedno. I to nie byle jakie.

Studyjne Kino Końkret w ostatnim parku konnym w Bieszczadach. Wymyślili go Jola i Robert Jareccy. W tym przypadku jednak, to nie „przyjezdni ze świata”, a raczej para „tutejszych”. Nie musieli niczego rzucać, żegnać się z przeszłością i wyjeżdżać w Bieszczady, bo on urodził się w Zatwarnicy a ona w niedalekim Krościenku.

On właściciel firmy tartacznej, Ona absolwentka polonistyki, podyplomowo historii i pedagogiki oraz absolwentka pierwszej w Polsce szkoły pisarzy – dwuletniego podyplomowego Studium Literacko-Artystycznego UJ. W 2012 roku kupili w przetargu park konny w Zatwarnicy, który wcześniej dzierżawili. – Był to ostatni park konny spośród kilkunastu, jakie kiedyś funkcjonowały w Bieszczadach. Stali się właścicielami kilku budynków w ruinie: stajni, kuźni, stolarni i rymarni. Pierwszą wyremontowali kuźnię i rymarnię.
W ramach szwajcarskiego programu współpracy z nowymi krajami członkowskimi Unii Europejskiej „Alpy Karpatom” złożyli projekt „Rozwój firmy poprzez stworzenie sali kinowej z punktem sprzedaży rękodzieła i częścią warsztatową” do Fundacji Karpackiej-Polska w Sanoku i ku ich zaskoczeniu otrzymali tę dotację. I tak w 2014 rozpoczęli remont stajni.
Mimo ogromu zniszczeń, starali się zachować jak najwięcej ze starego wnętrza, nawet ślady po gwoździach, wkrętach, słupy obgryzione przez konie czy żelazne pręty, na których dziś wiszą lampiony. Stare oryginalne tabliczki malowane farbą olejną na desce z imionami koni: Slogan, Urzędnik, Mocznik, Żmudzin, „instrukcję obsługi konia”a także wiele innych pamiątek. Stanowią one stałą wystawę dotycząca historii Parku Konnego i pracy wozaków. Kino Końkret wystartowało z początkiem 2015 roku. Pierwszą projekcją był film o tematyce romskiej, który zgromadził bardzo liczną publiczność. Ale tak naprawdę historia kina Końkret zaczęła się dużo wcześniej…
Kilkadziesiąt lat temu Bieszczadami zachwycił się Jerzy Janicki, znany pisarz, dramaturg, dziennikarz, scenarzysta radiowy i filmowy, związany ze Lwowem i Bieszczadami. Janicki po raz pierwszy przyjechał tu w latach 60. XX, w okolice Cisnej, a potem wracał nieustannie, aż w końcu kupił dom w niedalekim Chmielu, gdzie zamieszkał wraz z żoną, Krystyną Czechowicz-Janicką. Dom w Chmielu był ich drugim domem, a ponieważ nie mógł odwiedzać Kresów więc Bieszczady stanowiły dla niego namiastkę wschodniej Galicji.
Janicki napisał w Bieszczadach fragmenty scenariuszy do serialu „Dom” i „Ballady o Januszku”, oraz odcinki popularnej powieści radiowej „Matysiakowie”. Bieszczady były też inspiracją do takich jego opowiadań, jak „Wolna sobota”, „Kino objazdowe” czy „Hasło”, na podstawie których napisał scenariusze filmów. Wszystkie te filmy mają szczególną wartość dla tego miejsca, ponieważ były kręcone na terenie Zatwarnicy i okolic. Tutaj też Janicki organizował coroczne przeglądy filmów o Bieszczadach z udziałem najwybitniejszych polskich aktorów i reżyserów.
Tak więc Jola i Robert Jareccy dobrze znali przeszłość kupionej nieruchomości. Kiedy dojrzała w nich myśl o stworzeniu studyjnego kina, naturalnym wydało się, że będą serwować widowni bieszczadzkie filmy. Pasją obojga były filmy mądre – takie, o które trudno w kinach nastawionych na masowego widza. Były też kandydujące do Oscara… Stworzyli kino niszowe, kino festiwalowe, nagradzane, często trudne w odbiorze, ale turyści i mieszkańcy Bieszczadów i tak tutaj zaglądali. Zaczęli również organizować koncerty i spotkania autorskie. W krótkim czasie miejsce to uznano za kultowe.
W pomieszczeniu Kina Końkret funkcjonuje również herbaciarnio-kawiarnia Cafe Końsekwencja, serwująca pyszną kawę i różnego rodzaju herbaty. Otworzyli ją po roku działalności kina, wychodząc naprzeciw oczekiwaniom gości, którzy po seansie filmowym zostawali do późnych godzin nocnych, by dyskutować. Ja do kawy polecam tutejsze ciasto. Takie, jakie pani Jola ma ochotę w danym dniu upiec. Dziś był sernik – bardzo pyszny.
Dzięki pożyczce na rozwój turystyki udało im się uratować starą bojkowską chyżę, odrestaurować, wyposażyć i zamontować zeroemisyjne ogrzewanie. Przeniesiona z Krościenka nad Strwiążem, Chyża Hapełe od 2021 roku została oddana do dyspozycji turystów. 
Atmosfera Kina Końkret inspiruje panią Jolę. Tu najlepiej pisze się jej książki, sztuki teatralne i poezję. W Końkrecie powstała książka „Hylaty”. Ukazała się w 2017 roku i była jej powieściowym debiutem. I choć wśród różnych książek tutejszego sklepiku znalazłam i inne jej pozycje („Truchło”, „Wyszomory i inne bieszczadzkie stwory”), to właśnie tę pierwszą chciałam mieć na własność. Do tego z dedykacją!
Pani Jola, artystka o bojkowskich korzeniach (jest wnuczką Bojki), oprócz prowadzenia warsztatów teatralnych, zajmuje się tworzeniem ceramiki. Przy okazji organizuje warsztaty raku, czyli starojapońskiej metody jej wypału. Tworzy również piękne hafty bojkowskie, a wszystko to w Pracowni Na dwie ręce. Twierdzi, że jej działalność to jednocześnie pasja i spełnienie marzeń.
Kino Końkret (powstałe z miłości do kina i Bieszczad) mieszczące na seansie około 26 osób, raczej nie jest dochodowym biznesem. Ale nie taki jest cel działalności Jareckich. Chcą tworzyć miejsce, gdzie ich goście będą się dobrze czuć. Nie prowadzi do nich żaden szyld, nie reklamują się nachalnie, bo ci którzy mają tutaj trafić, trafią bez problemu. Tak jak właśnie my…
Ostatni park konny znajduje się w tej dzikszej części Bieszczad, daleko od wielkiej pętli, tuż nieopodal połoniny Wetlińskiej. To miejscowość pełna ciszy i zieleni, gdzie prawie kończy się świat i zatrzymuje czas.
Jeszcze warto wstąpić do Ekomuzeum „W Krainie Bojków”. Chata Bojkowska to centrum Ekomuzeum, ośrodka edukacyjno-kulturalnego, którego głównym elementem  jest ścieżka przyrodniczo – historyczna „Hylaty”. Dalej, u ujścia potoku Hylaty zobaczymy miejsce po starym młynie  wodnym, a w górze potoku możemy podziwiać najwyższy w Bieszczadach wodospad Szepit (8 metrów w kilku kaskadach). Punktem kulminacyjnym jest Dwernik Kamień (1004 m n.p.m.), jeden z najciekawszych i najładniejszych bieszczadzkich szczytów, charakteryzujący się gwałtownym wypiętrzeniem partii szczytowej oraz stromością stoków. Roztacza się stamtąd wspaniała panorama na pasmo Otrytu, Smerek, Połoniny Wetlińską i Caryńską, Wielką i Małą Rawkę, grań główną Tarnicy i Bukowego Berda, Magurę Stuposiańską, a nawet Zalew Soliński.

Z żalem opuszczamy to miejsce i ruszamy w drogę powrotną przez Drewniany Most na Sanie. Źródło Sanu bije w Bieszczadach, a konkretnie w okolicach Przełęczy Użockiej, znajdującej się po ukraińskiej stronie granicy. Przy źródle Sanu wyznaczono granicę polsko-ukraińską. Jest to jednocześnie granica Unii Europejskiej. Źródełko łatwo jest przeoczyć, bo próbuje się wydostać spod namokłej kupy liści. Ale potem staje się strumykiem coraz silniejszym i szerszym. I gdy patrzy się na tę rzekę już w Chmielu, wygląda ona jak piękna, rozłożysta wstęga.

Tuż za greckokatolicką cerkwią pw. św. Mikołaja (obecnie to kościół rzymskokatolicki pw. św. Mikołaja), znajduje się nieoznakowane miejsce pod nazwą Chmielowe kaskady. San płynie cały czas wzdłuż szosy – w mniejszej lub większej odległości od niej, ale ciekawych punktów skąd można poobserwować bieg tej najdłuższej bieszczadzkiej rzeki jest niewiele. Jej brzegi są zasłonięte domami, albo zbyt daleko od drogi, albo zarośnięte chaszczami.

Kaskady znajdują się tuż przy drodze, zaraz obok tablicy oznaczającej teren zabudowany w Chmielu. Kiedyś istniał tu punkt widokowy. Dziś pozostały jakieś resztki ogrodzenia i zarośnięty plac. Punkt widokowy na Chmielowe kaskady w zasadzie nie istnieje, ale nadal można oglądać stąd San, bo ten na szczęście płynie dalej.

A nas czekają następne bieszczadzkie atrakcje. Udajemy się do wsi Smolnik nad Sanem. Zjeżdżamy z Wielkiej Obwodnicy Bieszczadzkiej w miejscu, gdzie na zboczu wzgórza usytuowała się Wilcza Jama. Karczma znana jest ze zdrowej kuchni myśliwskiej, dań z pstrągów, marynat i konfitur. Można też tu wynająć Domki Z Bali – całoroczne domki z bali z widokiem na Połoninę Wetlińską i Pasmo Otrytu.

Poruszając się drogą w górę, obok Wilczej Jamy i Domków, można dotrzeć do oryginalnego miejsca – Glampingu Mononoke – Jurty nad Sanem. Ten luksusowy kamping w jurtach to opcja dla tych, którzy chcieliby spędzić czas na łonie natury, ale w komfortowych warunkach.

My jedziemy w prawo, ku cerkwi, drogą ułożoną z betonowych płyt. Po drodze spotykamy Bieszczadzką Kozę, uroczy, sezonowy sklepik z serami. Czego tu nie ma! Wprost serowy zawrót głowy!

Jest tu kozi ser miękki – czysty, z czosnkiem niedźwiedzim, z kozieradką, z czarnuszką  a także ser podpuszczkowy dojrzewający z miętą. W słoiczkach 0,5l – kulki serowe zielone (z lubczykiem, pietruszką lub czosnkiem) lub czerwone (z czosnkiem, pomidorami, ziołami, lub cebulą) oraz kozie sery ziołowe marynowane (wędzone marynowane z czosnkiem, ziołami prowansalskimi i suszonymi pomidorami). Jest też duży wybór różnych konfitur, miodów, syropów i innych przetworów.

Warto tutaj zajrzeć i zrobić zapasy sera od kóz ganiających samopas i pasących się na zielonych połoninach. A poza tym bardzo przyjemne miejsce i kapliczka oryginalna.

Niedaleko, za starodrzewem prześwituje zabytkowa cerkiew św. Michała Archanioła, jedyna ocalała cerkiew w stylu bojkowskim. W czerwcu 2013 cerkiew w Smolniku nad Sanem została wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Ale o samych cerkwiach opowiem więcej w osobnym wpisie. Cerkwi w Bieszczadach jest bardzo dużo, a ich historie są niezwykle ciekawe.

Poruszając się dalej Wielką Pętlą Bieszczadzką po godzinie docieramy do 500-letniej Komańczy usytuowanej w kotlinie potoku Osławica i Barbarka. Ta niewielka miejscowość dla turystów przyjeżdżających z zachodu Polski, to początek bieszczadzkiej krainy.

Komańcza – słowo to od razu przywodzi na myśl najlepszych jeźdźców świata, wojowników pędzących przed sobą stada koni i bydła – Indian Komanczów. Niestety, mimo przeróżnych dziejów Bieszczadów, nigdy się tutaj takowi nie zabłąkali. Za to stada koni, a właściwie ich hodowlę, można znaleźć w Stadninie koni huculskich, ośrodku specjalizującym się w rajdach konnych, podczas których można poznać tereny Bieszczadów i Beskidu Niskiego.

Przyjechaliśmy tutaj coś zjeść, ale niestety, okazało się że w promieniu około 30 km nie było gdzie… Zagadnięty przez nas starszy, elegancki pan stojący przy eleganckim samochodzie, dostojnie wyrażając się, polecił nam zapytać u siostrzyczek w Klasztorze. Z uznaniem wyrażał się o klasztornej kuchni, dlatego domniemam, iż mógł to być duchowny w cywilu. Odpuściliśmy.

Komańcza najbardziej znana jest właśnie z Klasztoru Sióstr Nazaretanek, w którym równo rok (1955 – 1956) przebywał internowany przez władze komunistyczne Prymas Tysiąclecia, Kardynał Stefan Wyszyński. Dziś pokój który zajmował Kardynał, jest udostępniony zwiedzającym i pielgrzymom. Nas jednak bardziej zainteresował opuszczony budynek dworca PKP i instalacja przypominająca bocznicę kolejową z drezyną rowerową i zabytkowe wagony do przewozu drewna.

Dworzec leży na trasie historycznej węgiersko-galicyjskiej Kolei Żelaznej, dlatego remont ma nie tylko ocalić go przed całkowitym zniszczeniem ale stworzyć w nim przestrzeń pełną kulturalnych i edukacyjnych atrakcji. W odremontowanym budynku dworca znajdować się ma porządna poczekalnia, biblioteka publiczna, muzealna izba artefaktów pochodzących z czasów I wojny światowej, multimedialny punkt informacji turystycznej, Centrum Integracji i Aktywizacji Społecznej oraz miejsce spotkań dla lokalnych fundacji i stowarzyszeń. Planowane jest również utworzenie łemkowskiej izby pamięci.

Na zdjęciu znajduje się budynek dworcowy widoczny od strony torów. W lewo można było dojechać do Zagórza (koło Sanoka), a w prawo do Łupkowa i Granicy Państwa, gdzie na stacji odbywała się kontrola graniczna i celna.

Naprzeciw dworca, na zboczu wschodniego ramienia wzniesienia Wierch zwanym Ubocze, znajduje się cmentarz związany z walkami prowadzonymi przez wojska rosyjskie i austro-węgierskie w okresie od listopada 1914 roku do początku maja 1915 roku. Dziś, pozostawiony bez opieki porasta trawą i krzakami. Poginęły zarysy mogił, czas wyrównuje je z ziemią.

W Bieszczadach jest wiele miejsc na kulinarnej mapie, w których można dobrze zjeść, więc szukamy dalej. I tak, na pograniczu Beskidu Niskiego i Bieszczadów naszą uwagę przyciągnęła nazwa Przedbieszczady.

To tutaj, w niedalekim Wisłoku Wielkim, swoje gospodarstwo agroturystyczne i hodowlane założyli Beata i Zbigniew Wantułowie. Rolnictwo, a dokładnie hodowla kóz i wyrób serów stały się ich pasją i życiem.

Produkują kozie sery typu bundz, biały naturalny, bryndza, biały wędzony i wołoski. Jako dodatków smakowych używają swoją mieszanką ziół leczniczych, papryki, pieprzu zielonego młotkowanego, czosnku niedźwiedziego, pomidorów suszonych, czarnuszki, tymianku i rozmarynu. Wytwarzają również pesto z czosnku niedźwiedziego z kozim serem oraz suszonym pomidorem. Mało tego – wytwarzają naturalne leki na bazie ziół z ekologicznie czystych łąk i lasów w okolicy tj. syrop sosnowy, syrop mniszkowy, syrop aroniowy, syrop z kwiatów i owoców bzu czarnego. Można tutaj również zaopatrzyć się w miody pszczele a także w grzybki świeże, suszone i marynowane pochodzące z pobliskich lasów bukowo – jodłowych.

Prowadzą tradycyjną, prostą kuchnię bojkowską i łemkowską. Serwują żur z mąki owsianej, zacierkę na soku z kwaszonej kapusty, maczankę, kuleszę z kwaśnym mlekiem, gołąbki z ziemniakami. Przede wszystkim są to jednak ręcznie lepione pierogi – pierogi z mąki razowej z nadzieniem z kapusty, zbójnickie na ostro,  pierogi Łemka z kaszą gryczaną, ze szpinakiem i kozim serem, z kozią bryndzą z boczkiem i wiele innych rodzajów pierogów od tradycyjnych do wyszukanych.

Na deser można zamówić pyszne gofry na kozim mleku w różnych wersjach. Podobno największym wzięciem cieszą się gofry z powidłami wiśniowymi lub truskawkowymi. To bardzo klimatyczne miejsce. Spokój i cisza sprawiają, że tutejsze zwierzęta ufnie śpią, omijane ostrożnie przez przybyłych gości.

Na początku 2022 roku podczas 28 edycji Ogólnopolskiego Konkursu Rolnik – Farmer Roku, spośród 241 gospodarstw z całej Polski wyłoniono 8 laureatów. Jednym z nich okazały się Przedbieszczady. Ta prestiżowa nagroda była potwierdzeniem „wysokiego poziomu gospodarstwa, w którym połączono hodowlę zwierząt gospodarskich z produkcją ekologicznych wyrobów regionalnych i agroturystyką”. Tytuł Rolnik – Farmer Roku potwierdza statuetka „ Złote jabłko”.

Małżonkowie przyjechali w Bieszczady blisko ćwierć wieku temu. To była realizacja marzenia ludzi zakochanych w górach. Po tych 25 latach mieszkania w Wisłoku Wielkim widzą, że turystyka stopniowo niszczy miejsce, które kochają. Zwłaszcza przyczyniła się temu pandemia, w czasie której ludzie przyjechali tu z gotowymi planami na agrobiznesy nastawione wyłącznie na turystów. Do tej pory agroturystyka zawsze była jedynie dodatkowym źródłem zarobku dla rolników, a podstawowym – gospodarstwo rolne. W obecnych czasach wszystko uległo odwróceniu – konstatują właściciele Przedbieszczadów.

Kiedyś Bieszczady były uosobieniem wolności i nie chodziło jedynie o to, aby zarabiać pieniądze, ale po prostu tu być. Czuć dzikość gór, ale takie Bieszczady to już tylko legenda…

Mimo wszystko, Bieszczady mają jeszcze wiele do zaoferowania – niezniszczoną przyrodę, bezkresne przestrzenie, niczym niezakłóconą ciszę. I klimat, który pozwala w pełni się zrelaksować i nie myśleć o powrocie do codzienności.

To właśnie są Bieszczady – najbardziej odległe i dzikie polskie góry, otoczone legendami, aurą tajemniczości, naznaczone kulturą pogranicza trzech narodów. Bieszczady po prostu trzeba odwiedzić, a kto raz to zrobi, zazwyczaj wraca.

Ja wracam. Wrócę znowu – w czerwcu.

*

Z okazji nadchodzących Świąt Wielkiej Nocy, życzę Wam dużo zdrowia, radości, nadziei, spokoju i wszelkiego dobra.

 

 

 

 

Źródło:   https://pl.wikipedia.org/;   https://bieszczady.name/;    https://agrokonsument.pl/;     https://nowiny24.pl/:

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz